Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Droga pana Władysława z Torunia: od zaleceń lekarza do marzeń o muzeum niechcianej ceramiki

Wojciech Pierzchalski
Wojciech Pierzchalski
Władysław Przybysz w latach dziewięćdziesiątych w swojej sieci sklepów "Agra" zatrudniał ponad setkę osób w całym kraju. Po przejściu na emeryturę, zgodnie z zaleceniami lekarza, zaczął dużo spacerować. A, że - jak sam mówi - jest synem chłopa i bez celu chodzić nie lubi, zaczął przy okazji zbierać porzucone, uliczne skarby.
Władysław Przybysz w latach dziewięćdziesiątych w swojej sieci sklepów "Agra" zatrudniał ponad setkę osób w całym kraju. Po przejściu na emeryturę, zgodnie z zaleceniami lekarza, zaczął dużo spacerować. A, że - jak sam mówi - jest synem chłopa i bez celu chodzić nie lubi, zaczął przy okazji zbierać porzucone, uliczne skarby. Agnieszka Bielecka
Władysław Przybysz w latach dziewięćdziesiątych w swojej sieci sklepów "Agra" zatrudniał ponad setkę osób w całym kraju. Po przejściu na emeryturę, zgodnie z zaleceniami lekarza, zaczął dużo spacerować. A, że - jak sam mówi - jest synem chłopa i bez celu chodzić nie lubi, zaczął przy okazji zbierać porzucone, uliczne skarby.

Obejrzyj wideo: Nudzisz się w Toruniu? CSW zaprasza na wakacyjne wycieczki tematyczne!

od 16 lat

Magazyn pana Władysława znajduje się w północnej części Torunia. - Za wcześnie pan przyszedł, nie zdążyłem uprzątnąć tutaj - mówi na wstępie Przybysz, przekładając jeden karton z naczyniami na drugi. Razem z pozostałymi dziesiątkami opakowań tworzą rzeczywistą planszę do gry w Tetrisa. - Jak pan się łapie, gdzie, co jest? - pytam. - Nie łapię właśnie.

"Agrę" wciągnęła dziura Bauca

- Co chciałby pan wiedzieć? - pyta Przybysz. - Jak to wszystko tu trafiło. - To pan usiądzie, trochę pogadamy - mężczyzna wyłącza radio, gdzieś jeszcze osuwa się kawałek włocławskiego fajansu w którejś z niezliczonych skrzynek.

Polecamy

Władysław Przybysz na początku lat dziewięćdziesiątych stworzył sieć sklepów "Agra" z artykułami domowymi. W najlepszym momencie, po całym kraju rozsianych było 38 marketów. "Agra" była w Toruniu, Grudziądzu, Ostrowie Wielkopolskim, Bytomiu, Kaliszu i wielu innych miastach - wymienia.

Wszystko szło dobrze do początku lat dwutysięcznych, kiedy polskiej gospodarce przyszło zmierzyć się z tzw. dziurą Bauca - szacowanym, przez ministra finansów o tym nazwisku, ogromnym deficycie budżetowym. - Kazali wtedy szukać pieniędzy, gdzie się da. No i u mnie też znaleźli - wspomina Przybysz.

Polecamy

Batalia ze skarbówką i bankami dla przedsiębiorcy zakończyła się problemami finansowymi i w efekcie koniecznością zamknięcia firmy. - Dwa lata wytrzymałem bez potrzebnych pieniędzy, ale w końcu nie miałem wyjścia i musiałem ogłosić upadłość.

Zaczęło się od 10 tysięcy kroków dziennie

Pan Władysław nie ukrywa, że konieczność zamknięcia interesu zostawiła u niego zadrę. Zaczął działać w toruńskiej polityce, w środowisku Samoobrony. Zaangażował się także w wybory samorządowe. W końcu, po zwycięstwie Michała Zaleskiego w wyborach na prezydenta Torunia, trafił do Urzędu Miasta. Z wykształcenia jest ekonomistą, miał obniżyć koszty funkcjonowania ratusza, co - jak twierdzi - udało mu się nieźle. Ostatnie lata spędził w punkcie informacyjnym w urzędzie. Pięć lat temu przeszedł na emeryturę.

Polecamy

- Dzieci mieszkają w Anglii, więc pomyślałem, że pojadę do nich. Szybko mi się zaczęło nudzić i chciałem nauczyć się języka. Dowiedziałem się, że w tamtejszych "ciuchlandach" można pracować jako wolontariusz i się zgłosiłem. Niestety trafiłem akurat do takiego, gdzie pracowała Polka i koniecznie chciała rozmawiać z kimś po polsku - śmieje się Przybysz.

Po czterech miesiącach pomocy w magazynie odzieżowym i nieudanej próbie obcowania z angielskim pan Władysław przeszedł zawał serca. Jak mówi, miał szczęście, bo trafił do kliniki uniwersytetu w Oksfordzie, gdzie uratowali go lekarze. - Po wszystkim lekarz zainstalował mi w telefonie aplikację liczącą kroki. Kazał mi robić ich 10 tysięcy dziennie. Pytam go: "ale od kiedy?" a on odpowiada, że od teraz. Wróciłem do Torunia i zacząłem chodzić.

PRL, choć wredny, zostawił fajans

- Jestem synem chłopa, więc nie lubię chodzić bez sensu. Spacerując, zacząłem zauważać, że ktoś zostawił siatkę ze szklankami, gdzie indziej - z talerzami i innymi naczyniami. Niektóre zacząłem zabierać. Najpierw brałem wszystko, co wydawało się użyteczne, ale potem się dość mocno ograniczyłem. Teraz zabieram tylko fajans z Włocławka i kolorowe szkło - podkreśla.

Pan Władysław nie ukrywa, że do wytworów PRL - choć przez niego określanego jako czas wredny - słabość ma. - Artyści nie mogli wtedy sobie gdzieś tam malować, tylko słyszeli, że ich praca ma być użyteczna. Szli do fabryk i projektowali kompozycje. Teraz już nikt o tym nie myśli.

Polecamy

Przy osiedlowych śmietnikach znajduje czasami całe komplety fajansu i innej ceramiki. Niektóre mają kilkanaście sztuk naczyń. - Nie zbieram tego, żeby tym handlować. Robię to dla siebie i żeby się z kimś wymienić za brakujące elementy innych kompletów. Moim marzeniem jest podarować to muzeum, które zrobi wystawę takich wzorów z czasów PRL. Gdybym wygrał na loterii, to bym wykupił budynek, gdzie była "Agra" na Woli Zamkowej i tam zrobił swoje muzeum z fajansem.

Budowniczowie Polski na śmietnikach

Niektóre, mniej pożądane naczynia, pan Władysław wystawia przed swój magazyn-antykwariat, skąd biorą je mieszkańcy. - O, dzisiaj już sześć talerzy zniknęło - zauważa. - Często ktoś przychodzi, żeby się wymienić. Fajans staje się znowu popularny, tak samo jak szukanie go w mieście. Trzy, cztery lata temu znajdywałem o wiele więcej niż teraz. Wystarczy przejść się na targowisko czy na targ staroci i widać, ile osób tym handluje.

Naczynia to oczywiście nie jedyne, co torunianin znajduje na śmietnikach. - Kiedyś znalazłem nierozpakowaną pamiątkę z komunii świętej. Otworzyłem, a tam 200 zł. Innym razem trafiłem na Order Budowniczych Polski Ludowej. Przecież to było najwyższe odznaczenie! W Toruniu po wojnie dostały go trzy osoby. Zresztą, orderów, odznak i różnych dokumentów starych znajduję mnóstwo.

Znalezione ciekawsze książki, płyty CD, winylowe albo kasety, pan Władysław oddaje do zaprzyjaźnionych sklepów muzycznych czy papierniczych. Jak mówi, może akurat pewnego dnia ich właścicielom w ręce wpadnie rzadki fajans i będzie można się wymienić. Na wymianę nie są jedynie pamiątki rodzinne, które Przybysz na śmietnikach znajduje regularnie.

- Spędzam nad tym wszystkim cały dzień. Emeryturę mam przyzwoitą i to moje jedyne zajęcie. Robię około 15 tysięcy kroków dziennie - więcej, niż kazał lekarz. Zawsze coś się znajdzie. Ale najbardziej mnie dziwi, że ludzie wyrzucają pamiątki po swoich bliskich. Mam tego mnóstwo: dowody, zdjęcia, ordery. Nie rozumiem, jak ludzie mogą to wyrzucać na śmietnik - ocenia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Droga pana Władysława z Torunia: od zaleceń lekarza do marzeń o muzeum niechcianej ceramiki - Nowości Dziennik Toruński

Wróć na torun.naszemiasto.pl Nasze Miasto