Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Smutne święta roku pamiętnego, czyli o mroźnej Wigilii sprzed czterdziestu lat

Szymon Spandowski
Szymon Spandowski
Bożonarodzeniowa pieczątka solidarnościowa, najprawdopodobniej z obozu w Potulicach
Bożonarodzeniowa pieczątka solidarnościowa, najprawdopodobniej z obozu w Potulicach Fot. z archiwum rodziny Spandowskich
To były niezwykle smutne święta. Cierpieli uwięzieni działacze opozycji, cierpieli ich najbliżsi wpatrując się w puste miejsca przy stole. Pełni niepokoju byli także ci, których krewni w grudniu 1981 akurat odrabiali służbę wojskową.

Andrzeja Sobkowiaka, jednego z twórców "Solidarności" w regionie bezpiece 13 grudnia aresztować się nie udało. Dopadli go jednak dzień później i zamknęli w Potulicach. Jego żona została sama z dwójką małych dzieci. Z pomocą pospieszyli jej przyjaciele, wigilię 1981 roku rodzina uwięzionego opozycjonisty spędziła w gościnie u pani Nositz-Jackowskiej przy ul. Szerokiej.

- To była bardzo surowa Wigilia - wspomina Dorota Sobkowiakowa. - Łzy kapały, nie było karpia ani żadnych prezentów. Dzieci patrzyły na to wszystko wielkimi oczami, chociaż staraliśmy się im to wszystko jakoś zrekompensować. Generalnie byliśmy bardzo skupieni na duchowym przeżywaniu tych świąt.

Przy wigilijnym stole siadła również mama pani Doroty. Wspólnie z gospodynią zaczęła wspominać święta z czasów okupacji. W 1939 roku wojenne losy rzuciły ją do Konina, gdzie wigilię spędzała całkowicie sama.

- W tym samym budynku mieszkała również bardzo biedna i liczna żydowska rodzina - mówi Dorota Sobkowiak. - Mama opowiadała, że wieczorem 24 grudnia zaprosili ją do siebie.

Żydowski sąsiad zapukał do drzwi, powiedział, że oni wiedzą, iż te święta są dla katolików ważne, i że tego wieczora nikt nie powinien być sam. Czterdzieści lat temu, przy takich wspomnieniach, całe towarzystwo doczekało pasterki. Można było na nią pójść, ponieważ została zawieszona godzina milicyjna.

- Wszyscy wtedy wylegli, wreszcie można było odreagować wcześniejsze przymusowe wysiadywanie w domach od godziny 22. Tak, ta Wigilia była niezapomniana - dodaje pani Dorota.

A jak wyglądała Wigilia w Potulicach?

- Kilka dni przed świętami, wraz z kilkoma innymi paniami do Potulic dotarła moja żona - wspomina Jan Wyrowiński, który zresztą siedział w jednej celi z Andrzejem Sobkowiakiem. - To był ogromny wyczyn, bo mróz był straszny, a dojechać tam można było tylko PKS-em. - Przy tych minus piętnastu stopniach one stały przez dwie godziny pod bramą. Nie dostały zgody na widzenie, ale władze zgodziły się przekazać paczki.

Skromna zawartość pakunku wylądowała na więziennym wigilijnym stole. Do rana 24 grudnia w ciasnej celi z nieszczelnym oknem stłoczonych było ośmiu więźniów. Wieczorem jednak świętowało siedmiu, ponieważ rankiem, jeszcze przed apelem, drzwi celi się otworzyły, zaś strażnik wywołał Mariana Kallasa i kazał mu się pakować. Profesora i jego kolegów bardzo to zaniepokoiło, jednak skończyło się na przeniesieniu do innego więzienia.

- Staraliśmy się nie zwracać uwagi na warunki, ale skupić się na przeżywaniu świąt. Wieczorem była msza, pierwsza od momentu, gdy trafiliśmy do Potulic. Odprawił ją miejscowy ksiądz, był bardzo przestraszony - dodaje Jan Wyrowiński. - To były najsmutniejsze święta w moim życiu, podobnie jak dla mojej żony i żon innych uwięzionych.

Wigilia w podziemnej drukarni

Marek Wachnik jesienią 1981 roku zaczął pracę w nielegalnym wydawnictwie "Alternatywy" w Gdańsku. Stan wojenny zastał go w podziemnej drukarni. Przed świętami udało mu się jednak przedostać do Torunia, gdzie m.in. przekazał rodzinie, że przez dłuższy czas nie będzie z nim kontaktu. W święta przebywał nielegalnie w Gdańsku.

- Przed Wigilią mieliśmy masę ulotek - wspomina. - Nasz szef, Piotr Kapczyński, zorganizował kolportaż i podczas pasterki trafiły one chyba do wszystkich trójmiejskich kościołów. Ja, razem ze Zbyszkiem Nowkiem byliśmy odpowiedzialni za katedrę oliwską. Umówiliśmy się, że ulotki rzucimy w górę na sam koniec, gdy ksiądz powie "idźcie ofiara spełniona", a ludzie odpowiedzą "Bogu niech będą dzięki".

Rozmowy kontrolowane

W grudniu 1981 roku Mirosława Zglińska zaczęła pracować w Czernikowie na poczcie. Obsługiwała centralę telefoniczną, taką z kabelkami, co to starsi dobrze pamiętają, a większość młodszych pewnie nie jest w stanie sobie wyobrazić, że takie urządzenia kiedyś były. O ile przed 13 grudnia roboty było tyle, że czasami dwie telefonistki się nie wyrabiały, o tyle po wprowadzeniu stanu wojennego w słuchawkach zaległa cisza. Dodzwonić się można było w zasadzie tylko na pogotowie w Lipnie. Inne rozmowy były rzadkością, a gdy już się trafiły, to zgodnie ze stanowojanną procedurą telefonistki miały przekazywać komunikaty, które później, dzięki filmowi niedawno zmarłego Sylwestra Chęcińskiego, stały się jednym z symboli stanu wojennego: "Rozmowa kontrolowana, łączę dalej".

Tuż przed świętami pracownicy czernikowskiej poczty śledzie. Ryby były zawinięte w szary papier, na jednego pracownika przypadał jeden śledź.

Mówi się, że wprowadzając stan wojenny, generał Wojciech Jaruzelski wypowiedział wojnę narodowi. Chociaż czołgi na ulicach zaostrzyły istniejące wcześniej podziały, to smutne konsekwencje generalskiej decyzji odczuwali wszyscy. Losem swoich bliskich niepokoili się nie tylko krewni uwięzionych bądź ściganych działaczy opozycji, ale również ci, których krewni zaliczali akurat obowiązkową służbę wojskową. Świąt 1981 roku nie wspominają miło również rodziny tych, którzy bardziej dobrowolnie stanęli wtedy po stronie władzy. W grudniu roku pamiętnego wielu z nich żyło w nerwach obawiając się odwetu. Po kraju krążyły wtedy nawet opowieści o listach proskrypcyjnych jakie miała przygotowywać "Solidarność".

To pan też się tym zajmuje?

Czasy były smutne, chociaż świat nie był czarno-biały. Dowodem na to niech będzie historia z Torunia, którą jednak musimy opowiedzieć bez podawania personaliów. Po 13 grudnia ci działacze opozycji, którzy nie zostali zatrzymani starali się uratować to, czego bezpieka i milicja nie zdążyły zabrać bądź zniszczyć. Po wprowadzeniu stanu wojennego zaczęło się więc przenoszenie i ukrywanie powielaczy, maszyn do pisania czy bibuły. Jeden z takich transportów ukryła lokatorka jednego z bloków wojskowych. Ponieważ jej lokum było zbyt małe, nielegalne wydawnictwa trafiły do piwnicy w mieszkaniu jej dalekiej krewnej. Syn tej krewnej był jednak złodziejem bądź paserem, w każdym razie postacią znaną organom ścigania, które zresztą złożyły tej postaci wizytę. Podczas rewizji milicjanci znaleźli ukrytą w piwnicy bibułę. Zdumiony milicjant spojrzał na podejrzanego i zapytał:
- To pan też się tym zajmuje?
Po czym zostawił wszystko i wyszedł.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na torun.naszemiasto.pl Nasze Miasto