Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Kwartet" - samograj na scenie Teatru Horzycy [recenzja]

Alicja Wesołowska
"Kwartet" na scenie Teatru Horzycy
"Kwartet" na scenie Teatru Horzycy Wojtek Szabelski/freepress.pl
​Już sam punkt wyjścia „Kwartetu” - nowej sztuki w repertuarze Teatru Horzycy - zapowiada samograj. Opowieść o czworgu byłych śpiewaków operowych, którzy w jesieni życia trafili razem do tego samego domu pogodnej starości, a teraz przygotowują się, by wspólnie dać popisowy koncert, tytułowy kwartet, ma świetny potencjał. To się nie może nie udać.

"Kwartet" - samograj na scenie Teatru Horzycy [recenzja]

Początek spektaklu w reżyserii Edwarda Wojtaszka potencjał ten całkiem dobrze wykorzystuje. W bogatej, odrobinę kiczowatej – ale trzeba dodać od razu, że ten kicz jest tu uzasadniony - scenografii (za którą odpowiada Paweł Dobrzycki), przy dźwiękach „Rigoletta” historia czworga muzyków rozgrywa się niespiesznie.

Od pierwszych chwil przedstawienia wiadomo, że muzyka będzie w nim odgrywała ogromną rolę. Kwestiom wypowiadanym na scenie przez postaci cały czas towarzyszą dźwięki – czy to arie, które postaci odsłuchują we własnych głowach, czy to odgłosy ćwiczeń pozostałych pensjonariuszy. Momentami dźwięki te znakomicie kontrują to, co dzieje się na scenie. Przykład? Gdy jedna z postaci nagle wychodzi ze swojej zabawnej roli rozszczebiotanej staruszki i zaczyna tracić pamięć, w tle słychać fałszywy akord. Zabieg ciekawy, powtórzony kilka razy, ale w późniejszej części spektaklu jakby porzucony. Odniosłam wrażenie, że Katarzyna Brochocka odpowiedzialna za opracowanie muzyczne sztuki, nie wykorzystała do końca możliwości, jakie dawała jej tematyka.

Bardzo dobrze spisała się za to obsada. Znakomity jest Michał Marek Ubysz, który rozgrywa swoją rolę bardzo subtelnie. Jego Reginald Paget jest wiarygodny zarówno w chwili, gdy recytuje przeintelektualizowane komentarze o Sztuce (przez wielkie S), jak i wtedy, gdy wścieka się z powodu braku konfitury pomarańczowej. Świetna jest też Ewa Pietras, grająca Cecily Robson, nieco zwariowaną śpiewaczkę z zaburzeniami pamięci. Jest równocześnie irytująca, roztrzepana i wzruszająca. Jarosław Felczykowski pokazał solidną aktorską robotę – grany przez niego Wilfred Bond jest przekonujący: trochę błazen, trochę zagubiony starszy pan. Może tylko postać Jean Horton (Jolanta Teska), wielkiej i chimerycznej diwy momentami balansuje na granicy przerysowania, ale po pierwsze nie są to momenty częste, a po drugie – przy dobrej woli mogą być uzasadnione tekstem dramatu.

Jedno trzeba przyznać toruńskiej inscenizacji przyznać: spektakl jest dynamiczny, chwilami naprawdę zabawny. Zwłaszcza w jego drugiej części z twarzy publiczności niemal nie znikały uśmiechy – a finałowa scena skończyła się bisem (sic!) i owacjami na stojąco.

Ale właśnie to – wbrew pozorom – jest moim największym zastrzeżeniem do toruńskiej inscenizacji „Kwartetu”. Dramat Ronalda Harwooda płynnie balansuje bowiem pomiędzy komedią a tragedią; gdzieś pomiędzy rubasznymi dowcipami kryją się gorzkie prawdy o społeczeństwie, przemijaniu, starości. Na toruńskiej scenie nie wybrzmiały one jednak tak mocno, jak mogłyby; trochę za bardzo przykryto je śmiechem. Zamiast zmuszającej do refleksji sztuki mamy więc dobrze zrobioną i przyjemną komedię. Można i tak – mnie jednak trochę szkoda potencjału.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na torun.naszemiasto.pl Nasze Miasto